poniedziałek, 25 sierpnia 2014

O przyjaźni słów kilka

Im więcej dajesz tym większy się stajesz-
ponieważ dawać to nie znaczy tracić...

Przyszło mi takie motto do głowy:)
Chyba z Lubym moim mamy szczęście do ludzi wiecie? Latka lecą a nas otacza coraz więcej dobrych ludzi, pomocnych i bezinteresownych. Tak mi się nasunęło po minionym weekendzie nostalgicznie...
Jakiś miesiąc temu rozleciał nam się silnik w samochodzie. W mieście stolicznym, kilkadziesiąt kilometrów od domu, przy zjeździe z górki- sru i łubudu- pasek klinowy odszedł do wieczności, samochód umarł. Wystarczyło kilka telefonów. Walduś nasz ukochany na rowerze podjechał dzieci na lody zabrać, Paweł podholował już za Warszawę, gdzie podjechał Artur z lawetą. Do domu wróciliśmy pełni wdzięczności i szczęścia z posiadanego dobrodziejstwa. Bo tacy ludzie to dobrodziejstwo moi mili!
Kiedyś pewnie tak nie zabiegałam o przyjaźnie, jakoś wszystko leciało w wiecznym pędzie
i niezrozumieniu. Człowiek- dziś ten, jutro inny- takie życie w wielkim mieście. Poza tym młodym się było bardzo, rozpędzonym, po co sobie komplikować życie przywiązywaniem się do ludzi...
Dziś już tak nie myślę. Ludzie nas otaczający, serdeczni i dobrzy to prawdziwy skarb. A na ten skarb trzeba długo pracować.
Nie mamy wielu przyjaciół, ale posiadanych możemy nazwać prawdziwymi przyjaciółmi. To ludzie znani od lat, sprawdzeni, pomocni. Nam wystarcza taka grupa gdyż zawsze jest do kogo zadzwonić, pogadać, poradzić się, przy piwku spotkać. A latem bywa, że te piwka to co piątek;)
Zapisują mi się w sercu niektóre teksty. Pewnego dnia dzwonię do Marianny (nota bene żony Artura co nas na lawetę brał), że niestety spotkanie muszę odwołać bo niespodziewany wydatek się trafił i pustka w banku:) Następnego dnia pojawiła się z tekstem, że jedzenie mi przywiozła- jaja od kur i ogórki. Nie wiadomo- śmiać się czy płakać?
Mam w swoim życiu Marysię- wspaniałą babkę jeszcze ze szkoły średniej. Wszystkie pryszcze razem przeszłyśmy, miłości pierwsze i rozczarowania i mimo kontaktu opieszałego spotykamy się czasem, na śluby zapraszamy i rozwody;) Z tym to trochę żart ale wstyd mi bardzo było, kiedy nie mogłam dojechać na jej wesele na południu Austrii i niejakim amerykaninem: Bo dusze z moją Marysią podobne mamy;)
Mary ( bo ona dzisiaj Mary i z nazwiska obca:)) i ja już po przeprowadzce do aktualnego domu (kilka lat po skończeniu szkoły):


Mam podobne zdjęcie datowane dziesięć lat wcześniej:) Moja największa przyjaciółka z dawnych lat:)
Ale, ale, ja tu o sobie jak zawsze a nie w tym sęk:) Wczoraj wyjechał od nas serdeczny przyjaciel mojego męża z dzieciństwa. Wszystko razem przeżywali, kopali w piłkę, uczyli się pływać. Tyle godzin w garażu, piaskownicy. Pewnego dnia jednak każdy wybrał swoją drogę, inną. Ukochany wyjechał ze swojego miasta, rodzinę założył 250 km dalej. Kolega się śmieje, że tylko on został pilnować podwórka. I mimo wszelkich różnic po dwudziestu latach się spotkali:)
To był świetny, sympatyczny i bliski weekend. Koledzy żony mają, dzieci, czterdziecha na karku a gadają jak dzieciaki!




Dziękujemy za odwiedziny Pigmej...jeśli tu zajrzysz:)

Jesień nas smaga chłodną dłonią... w domu zaczynają powoli królować grzyby, wrzosy i ciepłe koce;)
To też czas rozrzucania nawozów do trawy.
Pierwsza wyprawa do lasu zaoowocowała sześcioma słoikami grzybów marynowanych:)



W prezencie najlepszy przepis na marynowane grzyby:

- szklanka octu
- 3 szklanki wody
- po łyżce cukru i soli
Grzyby oczyścić, pogotować 10 minut. Marynatę z powyższego przepisu zagotować. D słoików wrzucić- cebulę surową, liść laurowy i ziele angielskie, następnie ugotowane grzyby. Zalać marynatą, pasteryzować 5-10 min ( ocet dodatkowo konserwuje więc długo nie trzeba), odstawić do góry dnem:) Wszystko:)

Pozdrawiam gorąco, dziękuję na wszystko
Polinka tymczasem

wtorek, 19 sierpnia 2014

W barwie pomidora

Hu, hu:) Witam wszystkich chętnie zaglądających!
Szaleństwo ogarnia ten blog. Wiecie, że ostatni post miał 6 tyś wyświetleń? Własnym oczom nie wierzę a Wam zdecydowanie bardzo dziękuję. Buziaki przesyłam dla znanych i znańszych, nieznanych i nieznańszych a najbardziej dla Julii i Jasia bo oni  tu namiętnie bywają:) Dziękuję, bez Was ten blog nie miałby racji bytu:)

Oderwałam się na trochę od słoików, wekowania wszystkiego konkretnie. Zaklinam w słoiki dobra lata już ósmy rok wiecie? Ten jednak będzie rekordowy. Już od wiosny nosem wyczułam tanie truskawki, potem poszedł rabarbar, porzeczki we wszystkich kolorach, wiśnie. Kompotów i konfitur narobiłam na bardzo dłuuugą zimę.:) Co mnie cieszy niekoniecznie cieszy plantatorów. Czy to nie zgroza, aby czarna porzeczka kosztowała w skupie 40 gr a wiśnie 90gr? I nie wiem, czy możemy mówić o klątwie urodzaju bo...skoro mamy dużo to zróbmy dużo i sprzedajmy taniej. Ludzie się najedzą, nacieszą owocami. Czy aby się opłacało np zamrozić owoce w firmie na H. to musi ich być mało? Czy ja tu czegoś nie rozumiem kochani?
Podobny problem nam wyszedł z rosyjskim embargiem. Dlaczego plantatorzy mają wyrzucać? Nie lepiej oddać ludziom? Też pewnie czegoś nie rozumiem, ale włos mi się jeży na głowie, kiedy pomyślę o wyrzucaniu setek kilogramów jedzenia.
Tymczasem w domu ja się od garów oderwać nie mogę:)
Rok jest faktycznie urodzajny i jestem zarzucana przez dobrych ludzi kilogramami warzyw. Mówiłam już Wam kiedyś, że na wsi ludzie dają sobie jedzenie:) Nic się nie marnuje, bo jak mi za dużo wyrośnie, obrodzi nadspodziewanie- podzielę się z innymi. To może trochę krępujące ale rozsądne i pro ludzkie. Jakoś niewłaściwie kojarzy mi się słowo humanitarne;)
W ten oto sposób od dłuższego czasu nie wychodzę z kuchni, post ten też nieźle spóźniony;)
Jedna dusza kochana podrzuci kilkanaście kilogramów przerośniętych ogórków i choć nie planowałam, sałatki porobić muszę. Druga, ot tak, 50 kilogramów pomidorów:) W ten sposób i przecieru mam duuużo i ketchup domowy pierwszy raz zrobiłam. Smaczny wiecie?;) W dodatku bardzo prosty. O:
Dużo pomidorów przepuszczam przez maszynkę do mielenia mięsa, jak lecą. Uzyskany siuwaks dotuję 2-3 godz na wolnym ogniu aż zrobi się apetycznie czerwony. Dodaję papryczkę chili lub dwie wedle gustu, cukier do smaku, sól, bazylię, oregano z przydomowego ogródka i cebulę w ilości wedle uznania. Na koniec, po wielokrotnym spróbowaniu dzieła (kiedy stwierdzam, że miód malina) do całości dolewam jedną lub dwie łyżki octu dla podniesienia kwasowości oraz kilka ząbków czosnku obowiązkowo. Redukuję ilość płynu i blenduję wszystko bo jakby nie patrzeć pomidory mieliłam razem z nasionami. Po zblendowaniu ich nie ma:) Gorący przelać do słoików, odwrócić do góry dnem i zostawić do ostygnięcia. Nie spodziewajcie się jednak, że będzie miał konsystencję tego sklepowego bo nie dodajemy substancji żelującej. Prawdziwe, zdrowe dzieło sztuki. Dla mnie bomba!
Ja tu gadu gadu a przecież trochę się działo:) Co prawda ostatnio głównie przetwory:)
Na wsi schyłek lata czyli żniwa. Najpiękniejsza w tym czasie jest harmonia człowieka z bocianem:) One nic się nie boją i czasem po kilkanaście wokół kombajnu krążą:)






Wiecie... pokazuję Wam wieś moimi oczami:) Bo koń nadal jest, stary traktor i garnki na płocie. Taką wieś lubię najbardziej i fotografuję przy każdym wyjeździe rowerem:)
Na wsi też lubię kapliczki. Im w zasadzie należy się osobny post...ale kiedy go napisać?;)
Kapliczki mają swoją magię. Każda z nich to jakaś nadzieja, prośba wysłana do Boga lub podziękowanie. To piękny przykład miejscowej wiary, nadziei i ducha narodu.




To jest moja wieś....i znajduję ją, choć czasem muszę przejechać kilkanaście kilometrów wśród łąk
i pól...

Na rękodzieło może ostatnio nie miałam wiele czasu...ale...Niech mnie ktoś złapie i trzyma daleko od kropek:)!!
Powstała druga, mniejsza taca.


I chustecznik:) Gipsowy dekor z przodu to dzieło Madelinki.


Nawiązała się pewna współpraca i wynikiem jej poczyniłam kilka kartek. Ciekawe, czy się spodobają?:)






Przede mną weekend z kolegą z dzieciństwa Ukochanego. No Jo, pogadają chłopaki a ja ich nakarmię:)
Macie jakiś cudowny przepis na zapełnienie radosne brzuchów dwóch blisko 40-latków?;)
Polecę już, pozdrowię gorąco. Dzięki, że tu wpadacie:)
Tymczasem
Polinka

środa, 6 sierpnia 2014

Pochłonięta decoupagem

 Na początku o rzeczach najważniejszych moi mili...

Opowiem Wam o niesamowitej osobie.
Mieszka w naszym świecie blogowym pewna skromna dama o wielkim sercu. Niesamowicie uczynna, poświęcająca się dla innych, pełna miłości i dobroci. Tak, znacie ją!
To Agnieszka z Różanej Ławeczki. Nasze drogi się pewnego dnia skrzyżowały za sprawą jej nieprawdopodobnie pracowitych rąk i bezinteresowności. Tak, bezinteresowności, o co w dzisiejszych czasach dość trudno. Bezproblemowo, z własnej inicjatywy przysłała mi ręcznie wycięte litery do powieszenia w salonie. " Taki żarcik" jak by powiedział Piernacki:) Wymieniłyśmy kilka długaśnych maili, polubiłyśmy się.
W ostatnim tygodniu znowu BUM! Przyszła paczka, z tabliczką na ganek. No matko kochana! Myślałam, że oczy  mi z orbit wyskoczą ze zdziwienia i szczęścia.
Aguś! Dziękuję, dla mnie to zaszczyt. Tabliczka wisi i wisieć będzie. Możesz zerknąć:)

 Zajrzyjcie koniecznie na jej bloga, jeśli nie znacie (w sumie wątpię ale...). Agnieszka wytwarza cuda!

 A ja?
Wpadłam kompletnie, na nowo, ze skutkiem śmiertelnym!
Decoupage nie jest dla mnie nowością. Zaczynałam z dziesięć lat temu, kiedy jeszcze technika raczkowała w naszym kraju. Nawet mozolnie tłumaczyłam szczegółowy sposób wykonania z języka angielskiego. Porobiłam i, jak to w życiu bywa, przeszło. Niektóre z dawnych prac mam nadal w domu:)
Pod wpływem Agaty wzięłam się za decoupage ponownie.
Jak to się wszystko rozwinęło, ile wspaniałych półproduktów można kupić. Ojej:)
Na początek stołeczek na specjalne zamówienie koleżanki.



Praca nad nim sprawiła mi masę przyjemności. A dalej to już poleciało!

Serducha trochę wzorowane na pracach Agatki.


Okazja się przytrafia do pokazania szafki w sypialni:) Pisałam niedawno o klamocie pewnym:)



Idąc dalej...Okazja się przytrafia do pokazania nowych "portretów przodków".:)
Mam ostatnio szczęście do wyszukiwania takich perełek dosłownie za grosze. A że ramka podniszczona? No przecież chodzi dokładnie o taki vintage, nie?;) Nie postarzone tylko stare:)
Dziewczynki trzymają tabliczkę z datą 12 listopada 1898...wierzyć czy nie? Wygląda faktycznie na stare, nawet z lekkim grzybem...





I taca. Przyznam się uczciwie, że pękam z dumy:) Pomieszanie decoupage, starzyzny oraz transferu nitro.




UWAGA!W związku z nadprzyrodzoną przyjemnością tworzenia tego typu tac pragnę złożyć Szanownym Czytającym ofertę handlową:) Jeśli ktoś z Was chciałby taką, podobną czy nawet zupełnie inną to chętnie wykonam. Z pasją i oddaniem. Osoby zainteresowane proszę o  kontakt
z moją zarozumiała osobą:) Dogadamy się:)

Odnośnie dalszych prac:) Koleżanka z wymianki już pokazała na blogu, więc może ja też? Ku potomności;) Moja paczka dla Agaty. Trochę scrapów, girladna z szydełkowych kwiatków i klosz.




Widzicie jaka kołomyja? Czy u mnie tak zawsze być musi?;) Wpadam za rzadko, robię na okrągło, biegam z aparatem i potem macie! Mnie taką, jaka mniej więcej jestem:) Rozpędzoną!

Uff...

Robicie już ogórki? Sezon w pełni a ceny szczególnie zachęcają do wekowania...
Tymczasem
Polinka