Im więcej dajesz tym większy się stajesz-
ponieważ dawać to nie znaczy tracić...
Chyba z Lubym moim mamy szczęście do ludzi wiecie? Latka lecą a nas otacza coraz więcej dobrych ludzi, pomocnych i bezinteresownych. Tak mi się nasunęło po minionym weekendzie nostalgicznie...
Jakiś miesiąc temu rozleciał nam się silnik w samochodzie. W mieście stolicznym, kilkadziesiąt kilometrów od domu, przy zjeździe z górki- sru i łubudu- pasek klinowy odszedł do wieczności, samochód umarł. Wystarczyło kilka telefonów. Walduś nasz ukochany na rowerze podjechał dzieci na lody zabrać, Paweł podholował już za Warszawę, gdzie podjechał Artur z lawetą. Do domu wróciliśmy pełni wdzięczności i szczęścia z posiadanego dobrodziejstwa. Bo tacy ludzie to dobrodziejstwo moi mili!
Kiedyś pewnie tak nie zabiegałam o przyjaźnie, jakoś wszystko leciało w wiecznym pędzie
i niezrozumieniu. Człowiek- dziś ten, jutro inny- takie życie w wielkim mieście. Poza tym młodym się było bardzo, rozpędzonym, po co sobie komplikować życie przywiązywaniem się do ludzi...
Dziś już tak nie myślę. Ludzie nas otaczający, serdeczni i dobrzy to prawdziwy skarb. A na ten skarb trzeba długo pracować.
Nie mamy wielu przyjaciół, ale posiadanych możemy nazwać prawdziwymi przyjaciółmi. To ludzie znani od lat, sprawdzeni, pomocni. Nam wystarcza taka grupa gdyż zawsze jest do kogo zadzwonić, pogadać, poradzić się, przy piwku spotkać. A latem bywa, że te piwka to co piątek;)
Zapisują mi się w sercu niektóre teksty. Pewnego dnia dzwonię do Marianny (nota bene żony Artura co nas na lawetę brał), że niestety spotkanie muszę odwołać bo niespodziewany wydatek się trafił i pustka w banku:) Następnego dnia pojawiła się z tekstem, że jedzenie mi przywiozła- jaja od kur i ogórki. Nie wiadomo- śmiać się czy płakać?
Mam w swoim życiu Marysię- wspaniałą babkę jeszcze ze szkoły średniej. Wszystkie pryszcze razem przeszłyśmy, miłości pierwsze i rozczarowania i mimo kontaktu opieszałego spotykamy się czasem, na śluby zapraszamy i rozwody;) Z tym to trochę żart ale wstyd mi bardzo było, kiedy nie mogłam dojechać na jej wesele na południu Austrii i niejakim amerykaninem: Bo dusze z moją Marysią podobne mamy;)
Mary ( bo ona dzisiaj Mary i z nazwiska obca:)) i ja już po przeprowadzce do aktualnego domu (kilka lat po skończeniu szkoły):
Mam podobne zdjęcie datowane dziesięć lat wcześniej:) Moja największa przyjaciółka z dawnych lat:)
Ale, ale, ja tu o sobie jak zawsze a nie w tym sęk:) Wczoraj wyjechał od nas serdeczny przyjaciel mojego męża z dzieciństwa. Wszystko razem przeżywali, kopali w piłkę, uczyli się pływać. Tyle godzin w garażu, piaskownicy. Pewnego dnia jednak każdy wybrał swoją drogę, inną. Ukochany wyjechał ze swojego miasta, rodzinę założył 250 km dalej. Kolega się śmieje, że tylko on został pilnować podwórka. I mimo wszelkich różnic po dwudziestu latach się spotkali:)
To był świetny, sympatyczny i bliski weekend. Koledzy żony mają, dzieci, czterdziecha na karku a gadają jak dzieciaki!
Dziękujemy za odwiedziny Pigmej...jeśli tu zajrzysz:)
Jesień nas smaga chłodną dłonią... w domu zaczynają powoli królować grzyby, wrzosy i ciepłe koce;)
To też czas rozrzucania nawozów do trawy.
Pierwsza wyprawa do lasu zaoowocowała sześcioma słoikami grzybów marynowanych:)
W prezencie najlepszy przepis na marynowane grzyby:
- szklanka octu
- 3 szklanki wody
- po łyżce cukru i soli
Grzyby oczyścić, pogotować 10 minut. Marynatę z powyższego przepisu zagotować. D słoików wrzucić- cebulę surową, liść laurowy i ziele angielskie, następnie ugotowane grzyby. Zalać marynatą, pasteryzować 5-10 min ( ocet dodatkowo konserwuje więc długo nie trzeba), odstawić do góry dnem:) Wszystko:)
Pozdrawiam gorąco, dziękuję na wszystko
Polinka tymczasem